Ocena użytkowników: / 1
SłabyŚwietny 

Kilka osób z naszego grona wybrało się do kraju Franków aby tam osobiście zwizytować tamtejsze obiekty. Oto relacja Ady z pięknego miasta Poznania.

- Uczestnicy: z wielkiego grona chętnych na placu boju pozostali tylko Ci najbardziej wytrwali czyli: Chris, Ada, Gelwe, Abam, Liliana (na górze) i Slash (z tyłu za obiektywem)

- Przejechaliśmy koło 4,5 tyś km w 9 dni, w tym 2,5 tyś po samej Francji.

- Zdobyliśmy kilka opuszczonych fortów, bunkrów i  zamków.

- Dwa razy mieliśmy okazję zaprzyjaźnić się z belgijską policją.

- Mieliśmy jedną poważną awarię auta, która znacznie podwyższyła koszty wyjazdu części ekipy.

 

 



 

 

Dzień 1

1050km: Polska - Belgia

Fort van Broechem, Fort van Lier, Fort Duffel, Fort Sint Katelijne-Waver, Fort van Walem

POWITANIE PO BELGIJSKU

Po 12 godzinach jazdy niemalże bez przerwy, dotarliśmy do Belgii. Slash przygotował wcześniej namiary na forty wokół Antwerpii, więc powinno pójść jak po sznurku. Mijamy otwartą na oścież bramę, dojeżdżamy na jakiś parking i Chris idzie szukać Fort van Broechem z 1859 roku, zbombardowanego w 1914 roku.

Znajduje coś, ale otoczone wodą. Nie do zdobycia. W międzyczasie nas znajdują jakieś służby (jeszcze nie mundurowe) i oznajmiają nam, że wjechaliśmy na teren przeznaczony do ćwiczeń wojska, policji i straży, a policja została już wezwana. Czekamy. Nadjeżdżają cztery radiowozy i wysiadają służby mundurowe. Przesłuchania za bardzo nie robią, tylko biorą nasze dowody do sprawdzenia i spisania. Ku mojemu rozczarowaniu Liliana nie została wylegitymowana.

Jedziemy dalej. Krótkie zakupy w supermarkecie (trzeba w końcu spróbować słynnego belgijskiego piwka!)  i ruszamy na poszukiwanie kolejnego XIX wiecznego fortu z listy: Fort van Lier (1859r). Znów trafiamy na zamieszkały teren, a sam fort wygląda na miejsce imprez integracyjnych (strzelnica, stoliczki, ale też wielkie anteny radioamatorskie) Wjazd na teren obiektu otwarty ale poszczególne zabudowania już pozamykane. Robimy szybkie śniadanko i  zmierzamy w kierunku następnego fortu w okolicy: kolejowego Fort Duffel (1896r.). Tym razem już jest tabliczka, że teren prywatny, a do tego brama zamknięta potężnym łańcuchem. Nikt się w środku nie kręci, więc do akcji wkracza Gelwe i rozciąga dwie części bramy do tego stopnia, że wszyscy jesteśmy się w stanie przecisnąć pod łańcuchem. Fort bardzo fajny, w trakcie odbudowy. Znaleźliśmy bardzo dobrze zachowaną bramę z wysuwanym mostem zwodzonym oraz wiele wąskich, krętych korytarzy.

Kolejny fort, Fort Sint Katelijne-Waver (1902r.), znów prywatny, ale tym razem oficjalnie wpuszcza nas kobieta wynajmująca pomieszczenia w forcie na tworzenie rękodzieła (ceramiki). Dużo do zwiedzenia nie było, ale znaleźliśmy fajne stare drewniane nosze. Fortu za bardzo się nawet górą obejść nie dało, bo wszędzie domki i prywatne ogródki.

Ostatni fort tego dnia to Fort Walem(1865r.). Super opuszczone miejsce, w całości otoczone wodą, z dobrze zachowanym mostem i ponownie wielką, zamkniętą na łańcuch bramą. Wbijamy się bez trudu, bo łańcuch jest znów luźno założony. Fort jest bardzo duży, częściowo spalony. Na tym samym terenie znajdują się bunkry i duże hale z niesamowitą ilością starych, kompletnych zestawów masek przeciwgazowych. Są tego setki na wielkich stosach.  Wszystko zardzewiałe.

Decydujemy się rozbić mini obóz w tym miejscu. Nasza sielanka jednak nie trwa długo, bo gdy tylko Liliana zasypia w rozstawionym w jednej z hal namiocie, zjawia się? belgijska policja! Tym razem bodajże tylko trzy radiowozy, ale za to panowie mundurowi i jeszcze ktoś z straży rządowej [tacy smutni panowie z opaskami na ramieniu ? dop. Adam]. Jednostki specjalne zostały wezwane przez małego rudzielca, opiekuna fortu, który zamiast podejść i z nami pogadać, najpierw chwycił za telefon a potem, już z obstawą, się ujawnił. Oczywiście, nie zważając na śpiące dziecko, wyrzucono nas z obiektu i kazano generalnie znikać z ich terenu [żeby było ciekawiej ? mieliśmy filmową scenę: rozpętała się burza i dobijał nas belgijski  grad! - dop. Adam]. Tej prośby już spełnić nie mogliśmy, jako że chwilę wcześniej poszła jedna cytrynówka i panowie mundurowi dowiedzieli się ze kierowców u nas brak. Zabronili więc nam rozbijania namiotów przed fortem i powiedzieli, że będą co godzinę do rana nas odwiedzać. Nasza rodzina ulokowała się więc w aucie Gelwe, a reszta ekipy spala na dworze, na moście. Gelwe pozostał na straży przed autami i skutecznie odpierał ataki policji aż do samego rana. Zjawili się jeszcze w nocy dwa razy! [A rano na dokładkę trzeba było odpalać Multikopter z kabli  ? A.]

 

 

 

Trochę informacji o fortach wokół Antwerpii:

W XIX wieku zdano sobie sprawę, że belgijskie wojsko nie będzie w stanie odeprzeć żadnych ataków wroga mając do dyspozycji tylko wojska lądowe/polowe (field army). Postanowiono zbudować forty wokół głównych punktów strategicznych, takich jak Antwerpia, Liege, Namur. Budowy podjął się Generał Henri Alexis Brialmont, w latach od 1859 do 1914.

Pierwsze osiem fortec z cegły zostało ukończonych do roku 1879. Znajdowały się one tylko 5-6 km od centrum Antwerpii. Kolejne forty były już budowane w większej odległości od miasta (10-15km), aż do roku 1914. Tutaj już jako materiał wykorzystano nie tylko cegłę lecz również beton,  a zewnętrzne ściany miały grubość 2-4 metrów, wewnętrzne: 1,4 metra.

W sumie zbudowano 22 forty, tworząc pierścień wokół Antwerpii o długości 95 km.  W 1914 roku każdy z fortów stał mniej więcej 5 km od kolejnego.

Więcej informacji po angielski na stronie: http://members.fortunecity.com/milit/fortress.htm

 

Dzień 2

Belgia ? Francja 265 km

Gent ? Brugia - Dunkierka (Bray-Dunes) ? Fort des Dunes ? Calais

Zaczynamy dość komercyjnie od zwiedzenia Gent. Jest to bardzo fajne, klimatyczne miasteczko z potężnym, kamiennym zamkiem (Gravensteen z XII wieku z drewnianą gilotyną i średniowiecznymi narzędziami tortur do podziwiania). Po drodze chcieliśmy też zahaczyć o Brugię, ale władowaliśmy się w taki korek, ze tylko przemknęliśmy przez centrum, bez zatrzymywania się. W końcu bunkry czekają! Docieramy do pierwszych bunkrów na plaży, w okolicach Dunkierki. Liliana szczęśliwa ląduje w piachu pod bunkrem ze swoim wiaderkiem. Pogoda piękna, ale trochę wietrznie.  Większość bunkrów znajduje się na plaży lub na wydmach; wszystko pozasypywane, a na około informacje o zakazie rozbijania namiotów. Wygrzewamy się trochę w bunkrowym słońcu, zjadamy obiadek i ruszamy dalej (przy krzykach Lilki, która wcale nie chciała opuszczać wielkiej piaskownicy).

Fort des Dunes (1870r.) w Dunkierce - znany z operacji Dynamo [tak, tak, to ta Dunkierka, ten czerwiec 1940, ta chwalebna taktyczna spier...ewakuacja ? A.] totalnie pozamykany, chyba używany jako strzelnica wojskowa. Bez szans na wbicie się, jako że znajduje się w miasteczku i jest dość porządnie ufortyfikowany. Obchodzimy go tylko na około. Przy okazji znajdując parę pojedynczych bunkrów na wydmach.

Nadchodzi pora na szukanie noclegu. Krążymy po francuskiej wsi; nie jest łatwo, bo każdy skrawek ziemi zajęty albo przez gospodarstwo albo przez pole. W końcu udaje nam się przedostać w kierunku morza i odnajdujemy bunkrową okolice. Jest nawet parking. Oczami wyobraźni już widzę francuską policję, jak tylko rozbijemy namioty, ale najwyraźniej Francuzi maja większego luza niż Belgowie, gdyż widzi nas ktoś opiekujący się bunkrami ale nie podnosi żadnego alarmu.

 

 

Dzień 3

370 km

Calais ? Wizernes - Château-Gaillard (Les Andelys) - Château de Conches (Conches en ouche)

Ambitne plany od rana ? szukamy baterii w okolicach Calais. Na przeszkodzie stoi nam głównie autostrada i dość długo krążymy na około nim udaje nam się dotrzeć w miejsce, skąd już przez krzaki na pieszo Chrisowi i Slashowi udaje się podejść do bunkrów. Gelwe  i ja próbujemy inną drogą na skróty, przez płot. Bunkry są potężne, a po wdrapaniu się na górę, widać z nich morze. Jest kilka pomieszczeń w środku do obejrzenia. Wszędzie poustawiane stosiki kamyków do łatwiejszego wspinania się. Widać dzialanosć miejscowych bunkrowców. Niestety owe kamyki nieco Chrisowi zaszkodziły przy schodzeniu bo obsunęła mu się noga i cos się stało ze stopa. Chris na szczęście może chodzić, ale utyka.

Jedziemy do Wizernes, po drodze mijając blockhaus z wyrzutnią rakiet V1. Jest to małe muzeum wokół bunkra, jednak my do środka nie wchodzimy, bo przed nami inne muzeum ? La Coupole z wyrzutnią rakiet V2, skierowaną na Londyn. Panowie uiszczają po 9 euraskow i oglądają mini korytarze takie jak w MRU, ale dodatkowo tutaj z efektami dźwiękowymi i różnymi wizualizacjami [dodajmy do tego ekspozycje opisujące zasady działania silników rakietowych (na ekranach 3D); makiety systemów wyrzutni V1 i V2, dział V3 i całego ich dobrodziejstwa; całą fotoopowieść o życiu pod niemiecką okupacją na tamtych terenach, a także ? czemu by nie ? wiszący LittleBoy i oddzielny dział poświęcony powojennej działalności pana von Brown... - dop. Adam].

Zmieniamy nieco klimat, gdyż przed nami pierwszy średniowieczny zamek w Les Andelys. Fajnie położone ruiny z XII wieku - nasz pierwszy kontakt z Ryszardem Lwie Serce [tak, to ten król Anglii, który tak wojował, że nie miał czasu nauczyć się angielskiego ? A.] - na wzgórzach nad miasteczkiem, na skarpie nad rzeką. Chris dzielnie kuśtyka na szczyt, a wraca już powieziony Multiplą.

Przed nocą docieramy do jeszcze jednych ruin, które teoretycznie miały stanowić nasz nocleg (Château de Conches). Niestety znajdują się one w środku miasteczka, dosłownie w parku koło urzędu miejskiego, więc rozbijanie namiotów nie jest zbyt wskazane. Eksplorujemy ruiny i pędzimy szukać miejsca na spanie. W międzyczasie zaczyna padać deszcz. I tak pada przez następne 12 godzin. W desperacji wjeżdżamy do najbliższego lasu i rozbijamy nasz namiocik przy ścieżce. Panowie gotują obiad na przystanku autobusowym i postanawiają dziś spać w autach. Wieczór zaskakująco miły. Zintegrowani w deszczu popijamy wszystko procentowe  co mamy pod ręką, siedząc w dwóch otwartych bagażnikach aut, połączonych parasolem (czy kto jest w stanie sobie to wyobrazić? [Niestety nikomu już nie chciało się wyleźć i udokumentować to fotograficznie ? A.])

 

 

Dzień 4

270 km

Tours - Château Saint Jean (Nogent le Rotrou) - Château de Loches

Radośnie rozpoczynamy poranek od zmierzenia poziomu alkoholu we krwi. Zwycięża Chris z 3,8 promila, potem Gelwe 1,3, Adam 0,2, Ada 0. Już wiemy ktoś dziś prowadzi nasze dwa auta z rana.

Coś nam od paru dni buczy w aucie. Najwyższy czas to sprawdzić, bo hałas się nasila. Po śniadaniu Gelwe siada za kierownicą i szybko zapada wyrok. Tylne łożysko do wymiany! Dobrze, że jedziemy dziś przez kilka większych miasteczek, może jakiś mechanik i części się znajdą. Koło południa dojeżdżamy w okolice Tours. Warsztat jest, ale Citroena; dogadać się oczywiście nie ma jak, wiec mechanik sam wsiada i już po chwili wie o co chodzi. Niestety części do Multipli nie ma, więc musi zamawiać. Naprawa najwcześniej po południu następnego dnia. Koszt? koło 200 euro wraz z robocizną. No cóż... do tanich ten wyjazd nie będzie należał. Nie decydujemy się jednak czekać do następnego dnia, bo jesteśmy jeszcze daleko od Oradour-sur-Glane. Może uda się znaleźć jakiś serwis Fiata w samym Tours. Po drodze jeszcze sprawdzamy Norauto, ale to samo, części tylko na zamówienie. Serwis fiata znajdujemy w końcu na obrzeżach miasta, ale to jeszcze nie koniec, bo tu również części brak. Zamawiamy więc dostawę łożyska do Limoges i licząc na łut szczęścia ruszamy powolutku naszym buczącym autem dalej na południe.

Dziś z atrakcji czekają nas jedynie dwa zamki, niestety do pierwszego trafiamy w trakcie obowiązującej niemalże wszędzie w tym kraju dwugodzinnej przerwy obiadowej (od 12 do 14tej), kiedy to wszystko jest pozamykane, nawet supermarkety! Château Saint Jean obchodzimy więc na około i w drogę. Poszukiwania serwisu fiata zajęły nam w sumie tyle czasu, że i do kolejnego zamku przyjeżdżamy za późno i oglądamy go tylko z zewnątrz. W sumie są to średniowieczne zamki obronne i tak naprawdę najfajniej wyglądają właśnie z zewnątrz, więc za bardzo nie ma czego żałować. Miasteczko Loches samo w sobie jest super. Stare, średniowieczne miasto otaczające zamek jest tak zakręcone, że sami się w nim gubimy, próbując znaleźć dojście do głównej baszty przez ponad 20 minut!

Trafia nam się fajny nocleg nad rzeką. Wreszcie panowie mogą się wykąpać ;)

 

 

Dzień 5

140 km

Angles-sur-l'Anglin ? Château Guillaume ? Oradour-sur-Glane


Wjeżdżamy w bardzo ciekawy region. Lokalna informacja turystyczna poleca nam parę obiektów na trasie do Oradour. Zaczynamy od średniowiecznej wioski Angles-sur-l'Anglin, z kamiennymi domkami i górującymi nad rzeką ruinami zamku. Jest też wielkie, drewniane młyńskie kolo. Kolejna atrakcja to wielki, kamienny, prywatny zamek Château Guillaume (Château de Falaise), który niestety oglądamy tylko z zewnątrz, bo właściciel akurat nie przyjmuje wizyt. Zamek jest w całości odbudowany i zamieszkany, a otacza go wielki park.

Tak się dziś pośpieszyliśmy, że już po 14.30 dojeżdżamy do głównego celu naszej podróży: spalonej wioski Oradour-sur-Glane. Miejscowość ta została 10 czerwca 1944 roku, po przykładnej rzezi, spalona przez oddział 2. SS-Panzer-Division ?Das Reich?. Był to szeroko rozumiany odwet za zabicie oficera SS przez francuskie Resistance. Jak się potem okazało, spacyfikowano przez omyłkę nie tą miejscowość ? egzekucja (uroczyste spalenie żywcem) na oficerze została wykonana w Oradour-sur-Vayres!

Obecnie znajduje się tam centrum pamięci o wojnie, a sama wioska funkcjonuje jako bezpłatne muzeum z hasłem przewodnim "Souviens - Toi - Remember" . Z głównej drogi wydaje się, ze nie jest to duży teren, ale w rzeczywistości wioska ciągnie się wgłąb i z drogi widać tylko fragment jednej z ulic. Mamy świetną pogodę do robienia fotek, bo jest bardzo burzowo a do tego świeci ostre słońce. Ludzi też nie za dużo, także jak się cierpliwie poczeka, można zrobić opuszczoną fotkę głównej ulicy. Miejsce to robi wrażenie. Jest kościół, warsztat samochodowy, piekarnia, dentysta, rzeźnik i wiele gospodarstw w których pozostały zardzewiale auta, maszyny do szycia, garnki i trochę sprzętu rolniczego. Wioska ma kilka wyasfaltowanych ulic, a główną aleją ciągną się szyny tramwajowe. Jest też mała zajezdnia kolo poczty.

Zwiedzanie zajmuje nam ponad 1,5 godziny (fotki!), po czym cofamy się do najbliżej wioski z jeziorkiem by znaleźć nocleg. Jezioro jest całkiem spore, ale każda ścieżka do niego prowadząca oznaczona znakiem własności prywatnej. Wreszcie coś tam znajdujemy, jest kawałek nieoznaczonego pola blisko wodą [tego znaku tu wcześniej nie było, panie władzo..! - A.], więc tam się rozkładamy, ja idę myć głowę w garnku zagotowanej wody, a panowie rozbijają namiot i robią kolację. Nagle pojawia się auto. Wysiada z niego miła Francuzka i na migi tłumaczy nam, że nie możemy tu nocować, bo wieczorem ktoś robi obchód i nas i tak wyrzuci. Proponuje nam kemping po drugiej stronie jeziora. Patrząc na mnie, dodaje że jest tam prysznic J. Powoli zaczynamy się zwijać, a tu Pani wraca raz jeszcze i znów coś zaczyna gadać w tym dziwnym języku, którego nikt oprócz Chrisa nie jest w stanie zrozumieć. Nagle dociera do nas, że Francuzka proponuje nam przeniesienie się na teren jej ogródka i tylko ostrzega że rezydują tam trzy koty i jeden la mouton. Oczywiście nie odmawiamy i już po chwili zajmujemy wielkie podwórko, a na około nas biega zadowolony kociak i czarny baran?miniatura. Lila jest w siódmym niebie. Cały wieczór gania za zwierzakami a my mamy spokój. Właścicielka zostawia nas samych, mówiąc że wróci rano. Co za luksus!

 

 

Dzień 6

200km

Limoges - Château de Chalucet (Le Vigen) ? Les Cars ?  Lac de Vassivire

Zgodnie z wcześniejszą umową, oddajemy dziś auto do naprawy w autoryzowanym serwisie fiata w Limoges. Mamy wrócić za trzy godziny więc robimy wycieczkę po okolicy. Jakoś wciskamy się wszyscy do auta Gelwe. Liliana siedzi przypięta pasem razem ze mną, co jej tak średnio odpowiada. Pierwszy na tapetę idzie Château de Chalucet. Gelwe nie jest zbyt szczęśliwy, bo okazuje się, że ruiny znajdują się na szczycie góry i jedynym sposobem żeby się tam dostać jest krótka wspinaczka na pieszo. Ale miejsce jest świetne, nie ma tam nikogo oprócz nas, co oznacza, że bez problemów możemy się wbić do środka, mimo zamkniętej bramy głównej. Ruina jest wielka, obrośnięta bluszczem, pełna zakamarków. Oprócz tzw. wysokiego zamku, jest też wieża na niskim zamku, jednak tam już znajduje się porządnie pozamykany punkt widokowy. Jedziemy dalej oznaczonym szlakiem Ryszarda Lwie Serce. Kolejna ruina jest w rękach prywatnych, a że znajduje się w centrum wioski i jest dość dobrze z każdej strony oznakowana zakazem wstępu, odpuszczamy sobie łamanie prawa i tylko robimy fotki z zewnątrz.

Na trasie znajdujemy jeszcze dwie ruinki, jedna z nich ku naszemu zdziwieniu nawet otwarta i wstęp wolny (Chateau des Cars). Po południu kończymy naszą krótką trasę wokół Limoges i wracamy do miasta po odbiór auta. Jedziemy jeszcze koło 100 km na wschód i zatrzymujemy się na nocleg nad ogromnym i bardzo zakręconym jeziorem o trudnej do wymówienia nazwie: Lac de Vassiviere. Jest tak ciepło w zachodzącym słońcu, że nawet decyduję się na kąpiel w jeziorze. Przykład ze mnie bierze również Adam i Gelwe. Chris i Slash w kiepskich nastrojach, bo nie zdążyli uzupełnić zapasów alkoholowych, a w tej dziurze przez sezonem żaden sklepik nie jest otwarty. Na cały wieczór musi więc nam starczyć butelczyna domowej roboty miętówki.

 

 

Dzień 7

470 km

Château de Murol ? Puy-en-Velay (Chapelle St. Michel d'Aiguilhe) - Château de Rochebaron (Bas en Basset)

Powoli podążamy w kierunku linii Maginota, aczkolwiek jeszcze kilka średniowiecznych atrakcji pozostało na mojej liście. Nad małym miasteczkiem Murol króluje wspaniały zamek Château de Murol. Jest to pierwsza otwarta i biletowana atrakcja na naszej trasie. Warto było wejść i pokręcić się po ogromnej kamiennej baszcie. Można było też popatrzyć na rycerski pokaz sztuczek na koniach.

Jesteśmy już w górskim rejonie zwanym Owernia i Masyw Centralny, więc zaczynają się pojawiać fajne widoczki, a gdy mijamy przełęcz, przez chwilę widać nawet ośnieżone szczyty. Krętymi dróżkami docieramy do największego w okolicy miasteczka Pays i po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy umieszczony wysoko na stromej skale mały, średniowieczny klasztor: Chapelle St. Michel d'Aiguilhe. Fotkę z tego miejsca znalazłam już wcześniej w przewodniku i tak mi się spodobało, że koniecznie chciałam zobaczyć to na żywo. Do klasztoru wiedzie 250 schodów. Na szczycie udostępniona jest tylko mała kapliczka, oświetlona przepięknymi witrażami i ozdobiona starymi malowidłami na ścianach. Bardzo fajne miejsce.

My jednak musimy pędzić dalej, bo do północno-wschodniej Francji wciąż bardzo daleko. Jako ostatni odwiedzamy zamek Château de Rochebaron. Trochę nas zaskakują jak daleko trzeba iść na pieszo by dotrzeć do ruiny. A przed wejściem kasują po 9 euro; no, ale jak już się taki kawał poszło, to trzeba wejść. Jako atrakcję mamy tam wielkiego orła, z którym można sobie zrobić fotkę.

GPS pokazuje 700 km i 11 godzin jazdy do Metz, Gelwe z chłopakami decydują się więc na nocną jazdę by trochę trasy nadrobić, my zaś chcemy się przespać i ruszyć bardzo wcześnie rano do Verdun (500km). Na, przypadkiem znalezionym, parkingu dla przyczep kampingowych [przy jakimś egzotycznym parku ornitologicznym ? A.] robimy kolacje i chłopacy ruszają dalej. Niestety za 15 minut są z powrotem. Okazało się że brama wjazdowa zamykana jest ze względów bezpieczeństwa na noc i będzie otwarta dopiero o 6tej rano. Chcąc nie chcąc muszą nocować z nami.

 

 

Dzień 8

430km

Verdun ? Ligne Maginot: Fort Latiremont

7 godzin jazdy, niemalże bez przerwy, i o 13tej dojeżdżamy do Verdun, Tu do akcji znów wkracza Slash ze swoimi mapkami i koordynatami GPS. Z łatwością znajdujemy pierwszy fort, a przed nim już niezaskakujące nas tabliczki z zakazem wstępu na teren wojskowy. Nikogo w pobliżu nie widać, więc szybko wchodzimy na teren fortu i przez strzelnice dostajemy się do środka [generalnie staraliśmy się zachowywać spokojnie i cicho, by przypadkiem nie wystraszyć wojska francuskiego ? A.]. Drugi fort Roche jest lepiej zabezpieczony: brama z wielką kłódką. Jednak i tu znalazła się przyjazna ścieżka, tym razem górą, mimo sporej ilości drutu kolczastego. Miejsce bardzo fajne, wykorzystywane na imprezy integracyjne. Dużo pomieszczeń do połażenia, ale wszystko wysprzątane i pozabezpieczane.

To tyle z Verdun. Czas na znajdującą się już blisko Linię Maginota. Po krótkich poszukiwaniach trafiamy na świetne obiekty. Tylko wszystko znajduje się na terenie pastwisk dla bydła, otoczonych drutem pod napięciem. Pierwsze wejście niestety z bardzo solidną bramą. Więcej szczęścia mamy przy kolejnym wejściu do systemu. Tu też jest solidna brama, ale wisi ona na tyle wysoko, że jesteśmy się w stanie przecisnąć pod nią. Prawie wszyscy? Gelwe dzielnie próbował, nawet miał plan by koledzy go za ręce mocno pociągnęli, ale klata i tak nie przeszła. Musiał więc niestety zostać na straży aut, podczas gdy my od środka szukaliśmy innej drogi wejściowej.

System Ouvrage* Latiremont, aktynie w użyciu w latach 1939-1940, a potem w trakcie Zimniej Wojny,  wszystkich nas zaskoczył ilością wyposażenia, maszyn i konstrukcji. Były windy, tory, wagoniki, rampy, szpital z łóżkiem, warsztaty z silnikami, i wiele innych bunkrowych gadżetów. Zaraz po wejściu schodziło się 7 pięter w dół ( 30 metrów). Potem można było iść koło kilometra głównym korytarzem lub eksplorować boczne korytarzyki, magazyny i inne pomieszczenia. Znaleźć można było - na przykład ? kompletne wieżyczki do kierowania ogniem (pewnie do dział 75mm) wraz z siedzonkiem i wszystkimi wajchami [tyle że bez dział, buu ? A.] wieżyczki od automatycznych CKMów, wyrzutnie granatów, etc. Złomiarze chyba na to miejsce jeszcze nie natrafili. Slash chodził tak szczęśliwy jak nigdy ;)

Po 1,5 godzinie postanowiliśmy wracać z Lilką, a Chris i Slash ruszyli do końca głównym korytarzem (GDRem ;)) Nie mieliśmy dobrych wieści dla Gelwe, bo nie udało nam się znaleźć żadnego innego wejścia. Zapadła jednak decyzja że zostajemy tu na noc. Namioty zostały rozbite tuż przed drutem kolczastym, gdyż pierwotny plan rozbicia się pod samym bunkrem padł jak odwiedziło nas stado krów, cielaków i całkiem dorodnych byków.

Jeszcze przed zachodem słońca wracają chłopacy. Górą, przez pastwiska, jako że znaleźli inne wyjście i może nawet Gelwe się przez nie przeciśnie. Krótki drink, kolacja i wracają z Gelwe szukać rzekomego wejścia. Po godzinie Gelwe wraca górą. Sam. Cała trójka pogubiła się gdzieś nawzajem w lesie, a wejście i tak nie zostało odnalezione. Za jakiś czas wraca Slash, a już po zapadnięciu zmroku Chris. System jest tak ciekawy, że chłopacy jeszcze raz przeciskając się pod brama ruszają na nocną eksplorację. Panie zostają pod opieka Gelwego.

*Ouvrages: najważniejszy rodzaj fortyfikacji na linii Maginota, z najbardziej solidna konstrukcja i najcięższą artylerią. Składają się z co najmniej 6 bunkrów, połączonych systemem oraz z dwóch wejść. Na wyposażeniu często elektryczna kolej szynowa oraz niezbędną infrastruktura, jak: generatory prądu, systemy filtracji powietrza, magazyny amunicji, itp. Załoga obiektu mogła liczyć 500 do 1000 ludzi.


Dzień 9

1100 km ? Polska w niedziele rano

Ligne Maginot: Fort de Fermont

Jedyny plan na sobotę to włóczenie się po małych bunkrach w okolicach Fermont oraz zwiedzanie systemu ? muzeum: Ouvrage de Fermont. Fort ten można zobaczyć tylko raz lub dwa razy dziennie, na zorganizowanej wycieczce, wiec warto wcześniej sprawdzić o której godzinie takie zwiedzanie się odbywa (czego my nie zrobiliśmy, ale na szczęście było to po południu, o 14.30). W międzyczasie mamy chwile na jeżdżenie po okolicy, zaczynając od najbliższych bunkrów, które okazują się częścią muzeum. My je zdobyliśmy na dziko, ale udało nam się je obejrzeć tylko z zewnątrz. Inne znalezione przedpołudniem obiekty były również niedostępne.

Ouvrage de Fermont już po wejściu wydaje nam się znajomy. Coś nam przypomina? Tak! Przecież dokładnie taki sam system zwiedzaliśmy wczoraj, jedyna różnica, że tamten był opuszczony! Rozkład pomieszczeń, windy, tory, rampy i magazyny takie same. Zresztą, wyposażenie tego obiektu częściowo pochodzi z fortu Latiremont! Fajnie się to ogląda mając w pamięci to samo w wersji zrujnowanej, zardzewiałej i mrocznej. Na dół zjeżdżamy czynną windą z epoki, a po przejściu kilkudziesięciu metrów czeka na nas kolejka, która zawozi nas do zwiedzanego już wcześniej z zewnątrz bunkra. Mamy też możliwość popatrzenia od dołu na cały, bardzo dobrze zachowany, mechanizm kopuły obrotowej. Całość zwiedzania, z francuskojęzyczną przewodniczką, trwa dwie godziny. Wracamy również kolejką i na końcu przechodzimy przez kilkanaście pomieszczeń, już bardziej w muzealnym stylu, z inscenizacjami życia w bunkrze.

Ten fort, podobnie jak poprzedni, brał udział w walkach w czerwcu 1940 ? zanim się popoddawali pierwszym Niemcom, zdążyli powystrzelać jednak kilkanaście tysięcy pocisków. Dość wysokie straty francuzów, niemniej, wzięły się stąd, że po przejęciu, francuscy jeńcy zostali użyci do rozminowywania terenów na umocnieniach. Obydwa systemy, używane były jeszcze w czasie zimnej wojny, zanim francuzi nie dorobili się swoich atomowych argumentów.

Na tym kończy się nasz francuska przygoda. Czas pakować manatki i nocną porą ruszać do Polski?

 

EPILOG

Chris po powrocie jednak postanowił udać się do lekarza. Diagnoza była jednoznaczna ? złamana kość śródstopia. Od razu wsadzono go w gips, przez co miał okazję poodpoczywac jeszcze kilkanaście dni w domu.