Ocena użytkowników: / 1
SłabyŚwietny 

KINBURN , ARABATKA I KRYM - wrzesień 2010.

Cześć I

We wrześniu postanowiliśmy dla odmiany pojechać na Ukrainę Początkowo były w planie Karpaty: Połoniny Hryniawskie, Burkut i Czemirne, opuszczone miasta i bazy pod Iwanofrankiwskiem i forty kolo Dubna... Jednak, jako ze z dwóch tygodni wolnego zrobiły się ponad trzy i w ogóle jakoś zapragnęliśmy zaznać jeszcze tego roku lata, słońca i ciepła (a pogoda w Karpatach nie nastrajała optymistycznie) , wybór padł na cos bardziej na południu - na Chersonska Oblast i Krym.

 


 

Wschodni klimat dopada nas bardzo szybko, bo już w pociągu Wrocław - Lwów. W Zabrzu do naszego przedziału dosiada się Wiktor - Ukrainiec spod Rownego. Częstuje nas piwem (dla niego nie pierwszym tego dnia ) i opowiada swoje losy. Przyjechał do Polski do pracy na budowie i wraca praktycznie bez kasy. Nasi rodacy zrobili go totalnie w ch..., Pracował prawie 3 miesiące, ponoć od rana do wieczora i dowiedział się na koniec, że pieniędzy nie dostanie, ?bo styropian podrożał?. Jako ze umowy nie miał to dochodzić swoich praw nie było jak?.. Dobrze, ze trafił na niejakiego Mariusza, u którego popracował jeszcze miesiąc, bo gdyby nie ta druga praca to nawet by nie miał za co do domu wrócić. W Rownem czeka na niego żona i córeczka, których zdjęcie pokazuje nam w komórce. Poznajemy tez historie Koli z Karpat, którego okradli na dworcu w Zabrzu i Wiktor musiał mu kupić bilet powrotny do Iwanofrankiwska, bo jak tu nie wspomóc rodaka w potrzebie? Wiktor opowiada nam także o swoich wyjazdach do pracy na Syberie, o zmianach w postrzeganiu rzeczywistości po kilku dniach spędzonych na górnej polce plackarty, o tajemniczej chorobie swojej córeczki i rożnych przygodach na polskiej budowie. Koleś był w Polsce pierwszy raz, spędził 4 miesiące a tak się dobrze polskiego nauczył, że naprawdę pełen podziw!

Nasz pociąg miał mieć godzinę opóźnienia ,więc cieszymy się ze pośpimy dłużej, jednak ku naszej rozpaczy stawia się we Lwowie punktualnie o 6 rano... Na dworcu zimno, 10 stopni, wieje jak szlag, chmury ciągną ciężkie brzuchy, co chwile leje.. Coraz bardziej się cieszę, ze zrezygnowaliśmy z tych Karpat...


Bilety do Chersona już mamy zakupione - dzięki kochanym mi i zibi z forum www.rosjapl.info/forum.

Zatem pozostaje 8 długich godzin do odjazdu naszego pociągu, więc zrzucamy plecaki w przechowalni i idziemy na miasto. Wrażenie robi pilnujący przechowalni gościu - mały, szczupły a 30kg plecak toperza wrzuca na górna półkę jak piórko!

Śniadanie jemy w puzatej chacie. Potem czas sobie umilamy zaglądaniem w klimatyczne podwórka, pełne starych aut, zarośniętych trawa i chwastem płyt , ścian prezentujących pokłady farb z rożnych epok czy powiewających na sznurkach gdzieś pod niebem babcinych kwiecistych chust czy dziecinnych śpioszek w słoniki.


Na jednym z podwórek zaczepia mnie jakąś babka - co ja tu właściwie robie, kim jestem i kogo szukam. Odpowiedz, ze zwiedzam podwórka i robie zdjęcia starej architektury jakoś do niej nie trafiają ? powtarza w kolko te same pytania z coraz większym zaniepokojeniem, zwłaszcza po tym jak wyczuwa we mnie obcokrajowca.. Do końca pobytu na owym podwórku nie odstępuje mnie na krok, a gdy wychodzę - jeszcze długo idzie za nami ulicami...

Znajdujemy również dwie mile knajpki. Jedna ze stolikami barowymi bez krzeseł, gdzie toperz wypija kawę. W drugiej rozsiadamy się na dłużej. To wybitnie typ knajpki, gdzie się nie je, tylko ?zakąsza?. Na stoły obok wjeżdżają rożne napitki w szklankach musztardówkach, jajeczka na wykałaczkach, ogórki ze słoika. Na sąsiednim stoliku dwóch starszych Panow w huculskich koszulach rozkłada na stole gazetę i kroi boczek w kosteczkę, cebule w plasterki.



Zapach strawy i napitku, połączony z ogólnym zapachem baru mlecznego roznosi się wokół. Waga jak trzeba, pani w fartuszku, wiatraczek furkocze, a rozlewny kwas w ponadgryzanych kufelkach smakuje jak nigdy dotąd! Warta wspomnienia jest również trasa do kibelka, wymagająca po drodze wykonania kilku ostrych zakrętów i umiejętności lawirowania pomiędzy ogromnymi worami wypełnionymi tajemnicza zawartością, wielkich wag jak ze skupu żywca i innych żeliwnych machin kryjących się w ciemnych czeluściach zaułków.


No i myk, zrobiła się 12.. Kiedy??


W centrum ktoś na nas wpada z pytaniem: ?Czy ty może jesteś buba?? Sympatyczny pysk wydaje się być dobrze znajomy - to BasiaZ znana z rożnych forów, która właśnie wraca z Krymu. Spotkanie krótkie, acz niezmiernie mile


Kupując keczup zapoznajemy Michała, Polaka z pochodzenia, który pomaga w przydworcowym sklepiku. Gość niezmiernie się cieszy, ze może z kimś pogadać po polsku. Opowiada o swoim ojcu zesłanym do Kazachstanu, który spędził tam 10 lat, a potem zjechał pół świata z radzieckim wojskiem. Opowiada tez o swoim wojsku, jak służył w Afganistanie - przy czym prezentuje na nodze ślady po kulach. Michał nie lubi Rosjan, nazywa ich ?czerwone pająki? i bardzo się cieszy, że w latach 90tych rosyjska armia opuściła Polskę. A jeszcze bardziej nie znosi muzułmanów, takich jak np. jego szefostwo pochodzące z Azerbejdżanu. Kilka razy powtarza z dumą, co on z takimi robił w Afganistanie i gdzie jest ich miejsce.. Niestety mila i ciekawa pogawędka się kończy, bo pojawiają się wspomniani Azerowie i zapędzają Michała do roboty...


Zatem ruszamy na dworzec. W pociągu do Chersona buzuje ogień w samowarze, napełniając caly wagon zapachem wiejskiej chaty, żywicznego drewna i dymu.




Szykujemy sobie niepospiesznie miejsca do spania...Nie chce spać na materacu (raz ze wole twarde posłanie, a poza tym te materace zawsze mi się zsuwają z półki), więc wyciągam tylko poduszki, dla mnie i dla toperza, a materace odkładam na półki współpasażerów, jako że koło mojego plecaka już się nic nie zmieści.

Cyrk zaczyna się, gdy pozostali współpasażerowie układają się do snu i sięgają po te ?nasze? materace.. Co chwile ktos biegnie do prowadnika: ?A ja nie mam poduszki?, ?A ja dostalem sam materac!?. Atmosfera udziela się kolejnym podróżnym - już po chwili pół wagonu wydziera sobie poduszki, które nagle staja się ogromnie deficytowym i pożądanym towarem.

A potem to już plackartna normalka- grafik godzin otwarcia kibelka który zawsze skrupulatnie sporządzam, szorstki koc, lvivskie z dużej butelki, oczekiwanie na stacyjki z dłuższym postojem i wypatrywanie na nich babuszek z wałówka, pierożki, wareniki, pani z wózeczkiem z czipsami, piwem, skarpetami i krzyżówkami oraz przyglądanie się lokalnemu życiu z pozycji górnopólkowej.


I jeszcze jedno ? coś, czego ostatnio mi strasznie brakuje w naszych pociągach! A było, bo dokładnie pamiętam z dzieciństwa.. Te serwetki, szeleszczące papiery śniadaniowe i poplamione tłuszczem gazety... Te jajka na twardo rozbijane z impetem o szybę, te pachnące pęta kiełbasy z patyczkiem przywiązanym na koniuszku, te suszone ryby i wygrzewające się w słońcu ogryzione ich szkielety, krojone pomidory i ogórki, łuskane boby, fasole i słoneczniki.. Ta herbata z cytryna ze szklanej butelki, szerokoryjkowe termosy pełne gorącej zupy z makaronem, klusek czy mielonych kotlecików. Te oblizywane z apetytem palce i umazane dziecięce buzie! Ten zapach stołówki z czasów letnich kolonii czy wczasów w latach 80tych, który roznosi się po całym pociągu. A najbardziej wiruje pod sufitem, nie mogąc znaleźć ujścia przez zabite okna, wywołuje nagłe napady głodu - gdy oczy nadaremnie wypatrują handlujących babuszek..


Wysiadamy w mięście Mikolajew. Tu spotykamy się z Rogozem z forum
www.rosjapl.info/forum
czyli Marcinem i reszta ekipy- Gosia i Jarkiem. Z Marcinem zgadaliśmy się wcześniej, internetowo-telefonicznie, na wspólny, dwudniowy przejazd Mierzei Arabackiej. W międzyczasie plany ewoluują - postanawiamy spędzić razem cały tydzień włócząc się po chersonskiej oblasti. Zatem pakujemy się do auta i ruszamy w stronę Oczakowa. Po drodze zaglądamy do rezerwatu Olwija - jest tam jakieś muzeum, trochę wykopkowa przedstawiających starożytne murki, znajdujemy nawet kurhan z dawnym Stolem ofiarnym oraz sklep - pod którym zjadamy śniadanie

Oczakow jest dokładnie taki jak opowiadali o nim mi i zibi- czyli ?miejsce ,w którym nic nie ma? Miasteczko położone na brzegu morza robi wrażenie jakby ktoś kiedyś chciał tu zrobić kurort, ale nie zdążył, zapomniał czy nagle zmienił zdanie... Ani to wczasowisko, ani rybacka wioska, raczej teren zawieszony w jakimś niebycie bez przynależności do jakiejkolwiek kategorii. Duży zarośnięty deptak, sporo opuszczonych domów, dokąd by się nie poszło to wychodzi się na jakąś bazę wojskowa. Prawie na każdym domostwie pnie się winorośl i wisi kartka ze wynajmują pokoje - tylko tych stad turystów nie widać, którzy by mieli te wszystkie pokoje zamieszkiwać.. Może to nie sezon? Acz gdy mi i zibi tu byli to było podobnie - wtedy był lipiec, więc pewnie przed sezonem. Teraz jest koniec sierpnia, więc już pewnie po... Żartujemy, że tegoroczny oczakowski sezon musiał przypadać między 2 a 6 sierpnia


 

Właśnie taką atmosferą wita nas to senne miasteczko, gdy zajeżdżamy w słoneczny sierpniowy poranek. Jakaś droga nas zaprowadza do bazy ?Dynamo?, więc tu pozostajemy na nocleg. Baza, jak przystało na Oczakow, graniczy z terenem wojskowym.




Pani z recepcji usilnie próbuje nas namówić do wykupienia i wyżywienia. Dziękujemy ? mówiąc, że coś zjemy na mieście, a pani uśmiecha się tajemniczo.. Jak się potem okazuje jej zachowanie nie było pozbawione sensu - znalezienie knajpy w Oczakowie graniczy z cudem! Udaje nam się znaleźć jedna - acz wielkość porcji i witający nas zdziwiony wzrok kelnerów wskazuje raczej na istnienie w menu zakąsek pod wódkę a nie dań obiadowych


Odwiedzamy również plaże przy naszej bazie, gdzie można kupić od babek pyszne pierożki i ?domasznie wino? a morze jest dość chłodne i objęte we władanie przez cale ławice zielonych glonów. Usilnie szukam meduz - odnajdujemy jedna, z która zaraz zawieram znajomość delikatnie dziubiąc ja palcem


Dużo niestety jest już zdechniętych Ponoć jak meduza urośnie za duża to ją rozrywają morskie fale....




Popołudniem wyruszamy na poszukiwanie miejsca , skąd by była szansa jutro na łódkę na Kinburnska Kose. Przystań położona najbliżej naszej bazy wygląda bardzo obiecująco- bardzo przypomina miejsce opisywane przez mi i zibi - do przystani trzeba przejść w bród przez wódę. Zatem pytam kogoś wyglądającego na ratownika czy pływają stad stateczki na Kinburn - ?tak, pływają?- ?a kiedy??- ?a nie wiem?... Ruszamy więc poszukac innych portow..


Druga przystań jest ogromna, wyłożona płytami.



Stoi na niej jakiś stateczek, ale raczej pełni role jakby knajpy - chyba zamkniętej.. Pusto, cicho, tylko wiatr przewala jakieś foliowe worki. Na końcu przystani siedzi dwóch rybaków ,więc ich zagaduje o transport na Kinburn. Twierdzą, że lodki pływają, i stad, i stamtąd i Gogole zewsząd.. Ale kiedy? ?No jak przypłyną to będą?.. Wpatrujemy się w bezkresna toń morza, równa jak stół Az do mierzei.. ?A dzisiaj pływały?? -- ?Nie , dziś nie?..-- ?A czemu dziś nie?? -- ?Bo może w weekendy nie pływają? ? ?Ale dziś jest poniedziałek!!? ? ?To może tylko w weekendy pływają??


Do rozmowy włącza się trzeci rybak, który właśnie przyszedł: ?Riebjata, ja wam doradzę.. Idźcie na przystań i jak tam nikogo nie ma to znaczy ,ze nie pojedzie, a jak ktoś tam będzie to może pojedzie ,ale niekoniecznie..?


W kolejnych miejscach uzyskujemy zbliżone informacje...


Na przystani Marcin wpada do otwartej studzienki.. Jego noga wygląda jakby wdepnął w minę przeciwpiechotna ,ale na szczęście sobie nic nie złamał ani nie skręcił. Ciekawe czy każdego miłośnika wschodnich wojaży ta przygoda spotyka przynajmniej raz w życiu?


Szukając kolejnych przystani i zwiedzając miasto trafiamy na stepowy brzeg i kolejna bazę wojskowa.



oraz na stateczki ,które już nigdzie nie popłyną...




W centrum bardzo przypada mi do gustu jeden pomnik




Mijamy tez stadion z wyobrażonymi na płocie rożnymi dyscyplinami sportowymi. Zastanowienie wzbudza zwłaszcza jedna konkurencja (ta z prawej)


Wracamy w kompletnych ciemnościach- bardzo przydaje się latarka, Gorskie buty. Żałuje ,ze nie zabrałam kompasu bo totalnie się gubimy w plątaninie uliczek. Dobrze , ze Marcin ma GPS gdzie zapisał lokalizacje naszej bazy..Bo z mapa to się kompletnie nic nie zgadza.. Zauważamy pewna prawidłowość- ulice są albo asfaltowe i zupełnie ciemne, albo błotniste, kamieniste z ogromnymi koleinami ale obsadzone gęsto latarniami. Nigdy utwardzenie drogi nie idzie w parze ze światłem, więc bardzo ciężko domniemywać o ich główności.

Znajdujemy również bardzo skuteczny sposób szukania sklepu- na słuch, tam gdzie słychać największe ?umck, umck? tam będzie również i jedzenie.


Do snu Graja nam stada cykad, ale niestety również deszcz, który moczy nasze pranie


Rano wstajemy z toperzem dosyć wcześnie. Nie wierzymy zbytnio w powodzenie tej akcji, ale postanawiamy sprawdzić czy na przystań nie przypłynęła jakaś łódka na Kinburn lub nie zabłąkała się jakąś osoba która cos wie. Ku naszemu zdziwieniu na przystani stoi łódka , wokół zgromadziło się już stadko ludzi. Pytam brodzącego w wodzie chłopaka kiedy odpływa- ?Zaraz?... ?Tzn za 10 min czy 30??-- ?Jakos tak?-- ?A kiedy będzie następna??-- ?Nie wiem, może jutro??


Zatem jak oszalali puszczamy się w galop w stronę domku, aby pobudzić resztę ekipy i zdążyć wrócić..


Gdy po chwili zbiegamy ze schodów na plaże - łódka jeszcze stoi, ale już wszyscy na pokładzie.. Brakuje nam jeszcze z 300m, gdy rozlega się buczek i zrzucają cumy. Zaczynamy podskakiwać, krzyczeć, machać rekami - dawno Oczaków nie miał takiego przedstawienia!! Zwycięstwo!! Zauważyli nas!! Trzeba jeszcze pokonać ten odcinek przez wodę - a ja głupia długie spodnie ubrałam... Nie pozostaje nic innego jak je ściągnąć, zarzucić na szyje i dalej kłusować wodą.. Spuszczają nam nawet schodki do wody. Gdy ledwo łapiąc oddech mowie: ?Dzięki, żeście poczekali?, jakąś babka komentuje: ?Jak mieli nie poczekać jak biegła do nich dziewuszka bez spodni? Odpływamy... Brzeg się oddala...Po chwili prawie cały stateczek schodzi ze śmiechu , gdy chcąc się upewnić pytam: ?A ta łódka to na Kinburn, prawda?? Jakoś z wrażenia zapomnieliśmy wcześniej spytać )




Mierzeja okazuje się być dalej niż się wydawało- płyniemy chyba z 40 min.


Wita nas piaszczysty brzeg zarosły kolczasta roślinnością i drobnymi drzewkami.




To sam koniuszek kosy ,więc w zasięgu wzroku jest zarówno liman jak i otwarte morze.




Gdzieniegdzie widać rozbitych w krzakach biwakowiczów- namioty, ogniska, grile.. Nawet jedno auto zauważyliśmy- więc rodzi się pomyśl ,aby za kilka dni dotrzeć tu na biwak droga lądowa.


Idziemy sobie dalej w stronę koniuszka kosy, po drodze można naprawdę użyć na małżach (omułkach?), jak i na meduzach!

Napotykamy także znaki informujące , ze kąpiele na samym krańcu kosy są bardzo niebezpieczne ? nie mamy totalnie pojęcia dlaczego tak jest, ale pogoda nie sprzyja aby to sprawdzać Są tez jakieś inne zakazy. Teren wokół znaku jest ogrodzony płotem zrobionym z zardzewiałej piły.



Fragmenty takich pił również stercza czasem z morza (więc to może one polują na pływających?)


Na końcu kosy opuszczona barka, gdzie zjadamy śniadanie a potem raczymy się winem


Na płazach ogromne stada przeróżnego ptactwa



Dalej już się nie da na Kinburnskiej Kosie- czyli tam, gdzie fale bija z obu stron!




Mówili nam , ze nad Białym Czeremoszem Beda barakobary i tam bezskutecznie ich szukaliśmy. A udało się takowe znaleźć właśnie tu, na Kinburnie! Z głodu i pragnienia nikt tu nie umrze. Stoi kilka jakby dawnych wagonów kolejowych, gdzie działa kuchnia i można zakupić dania obiadowe. Oczywiście miłośnicy wszelakich napitków roznieć nie Beda rozczarowani!



My trafiamy do baru piwnego- wiaty, gdzie możemy podziwiać ciekawe i przezorne rozbijanie namiotów. Odległość namiot- dystrybutor z piwem ok 1m. Również nie ma problemu , ze ktoś po większej imprezie nie trafi z knajpy do swego domku





Podczas gdy reszta ekipy idzie posiedzieć na stateczek, odwiedzamy z toperzem jeszcze jeden barakobar. Zaznajamiamy się z Sasza- sprzedawca, który mimo ze piwo się skończyło, udowadnia nam ze walcząc 15 min z dystrybutorem i piana można wyodrębnić jeszcze 2 piwa! Opowiada ,ze nudno mu tu siedzieć samemu, ze woli jak jest trochę więcej turystów bo zawsze weselej. Bardzo zachęca abyśmy przyjechali tu autem.

Próbuję się cos dowiedzieć o ewentualnych połączeniach na Tendre ,ale jest bardzo kiepsko. Sasza ma jednego znajomego, który tam pływa, ale bierze 500 dolarów za kurs. Fakt , ze trasa daleka bo z Oczakowa tam ,z powrotem i z opłynięciem kawałka mierzei to wychodzi kolo 100km, ale cena tez nie niska.. Nas by wyszło 300zl na głowę, o ile reszta ekipy miałaby ochotę popłynąć. Pewnie jakby się tu dłużej posiedziało, pointegrowało z rybakami to by się i cos taniej znalazło.. Problem taki, że w ogóle rzadko tam pływają, główne łowiska nie w tamta stronę, ?łobazu? i jego pracowników już dawno nie ma, trzech ludzi tam sezonowo mieszka + latarnik. Trzeba by mieć szczęście kogoś z nich złowić jak wraca z Oczakowa.. Ponoć na Tendrze są tez dwa nowe domki, wystawione przez ?nowych ruskich?, ale oni latają tam helikopterem i tylko w sierpniu odwiedzają swoje włości. Zatem tym razem rezygnujemy z Tendry- może kiedyś....Sasza poddaje tez ciekawa propozycje- aby spróbować kiedyś uderzyć na Tendre od strony gdzie łączy się z lądem czy w rejonach Żelaznego Portu.. Z mapy wynika ,ze półwysep jest przerwany i jest praktycznie wyspą- ale Sasza się zarzeka ,ze widział na Tendrze ciężarówkę- więc raczej helikopterem jej nie przywieźli

Trochę mamy obawy ,ze sie zasiedzimy i stateczek do Oczkowa odpłynie bez nas..Nic bardziej błędnego- kapitan stateczku tez sie przysiada z piwkiem

Do imprezy dołącza także turystka z Moskwy ,która przyjeżdża tu każdego roku oraz Swieta z chłopakiem. Swieta wyróżnia się dużym dekoltem, który do zdjęcia jeszcze sobie powiększa





CDN